Zwykle gdy ktoś pyta mnie o przyszłość, odpowiadam - zobaczy się, jeszcze nie wiem. Bo skąd mam wiedzieć? Pamiętam tylko, że nikt mi nie powiedział, że nie będę nigdy w świecie czuć się jak u siebie w domu*, a poza tym wszystko i tak jest zapisane w górze (jak powtarza mój tata za Kubusiem Fatalistą). Na razie zbieram materiały, później wszystko poukładam w zgrabną fabułę. Tyle że... strasznie mało tych materiałów. Coraz większe prawdopodobieństwo, że koniec końców okaże się, że niewiele można z tego ulepić. I tak, takiej sytuacji naprawdę się boję.
Więc może powinnam mieć plan? Jakiś wielki cel? Zawsze mi się wydawało, że życie to nie gra o pietruszkę, ale może posiadanie scenariusza po prostu pomaga w przetrwaniu? W chwilach (teraz już na szczęście rzadkich), kiedy wiara w celowość tego wszystkiego wymyka mi się z rąk, mam wrażenie, że byłoby dobrze mieć jakiś leitmotiv, konkretne oparcie: człowieka, miejsce, hobby. Taki zastępczy, namacalny sens życia.
Całkiem sporo się w moim świecie zmieniło w ciągu ostatnich paru miesięcy i mam wrażenie, że nie nadążam.
Nie chcę dłużej ciągle mówić "nie wiem". Chcę się wreszcie dowiedzieć.
* Barańczak, jeden z wierszy życia, ostatnio rozpłakałam się, gdy zobaczyłam go na arkuszu egzaminacyjnym z gramatyki opisowej, co uświadomiło mi, że muszę pić jeszcze więcej melisy albo rzucić wszystko i zmienić klimat. Więc pozdrawiam znad Bałtyku. Jest tu znacznie przyjaźniej, niż było przed 2008 (kiedy zmieniałam klimat po raz pierwszy). Może zatem chodzi o to, żeby po określonej liczbie przetasowań wrócić do punktu wyjścia i dostrzec, że wszystko zmieniło się na lepsze?